Nie umiem się zabrać, za rozdział. Znaczy się mam już prawie gotowy, ale brakuje mu "tego czegoś". Żeby Wam udowodnić, że nie zapomniałam i jestem zdetermionowana publikuję taką oto miniaturkę.
Liczę na opinię i proszę o cierpliwość.
_________________________________________________________________________________
„Historię piszą zwycięzcy”
***
Cisza. Ogłuszająca
cisza, która pozwoliła usłyszeć bicie własnego serca. Blade, zmęczone twarze i
oczy, które widziały zbyt wiele. Stojąc na progu Wielkiej Sali poczułem się
zupełnie nie na miejscu. Być może oczekiwałem czegoś innego. Wielkiej fety,
uśmiechów pełnych radości i wszechobecnej dumy, ze zwycięstwa. Nie chciałem
widzieć tego, co zastałem. Być może mnie to przerosło.
Rzędy martwych, zimnych
ciał pod ścianami. Ból i niewerbalne pożegnania, przenikające powietrze na
wskroś. Zmartwione twarze, srebrzyste łzy, upadające na posadzkę. Sieroty,
wdowy i wdowcy – bezlitośnie obnażeni z miłości. Stali przede mną zupełnie
nadzy i bezsilni. Zbyt zmęczeni by ukryć ogrom emocji. Każdy z nich coś
stracił, każdemu coś odebrano.
W szyby zaczął uderzać
deszcz, wzbogacając ciszę, o ostre szemranie. Ludzie krążyli po pomieszczeniu,
co jakiś czas zatrzymując się, by pokrzepiająco położyć komuś dłoń na ramieniu,
by szepnąć dobre słowo, by pokiwać głową.
Nie chciałem tego
widzieć.
Moje serce napełniło
się niewytłumaczalną wściekłością. Miałem ochotę wrzasnąć, żeby zaczęli
świętować, przecież cholerny, Czarny Pan poległ. Przecież wygrali… Rwałem się
by podejść do Weasleya i potrząsnąć jego ramionami.
„Przestań płakać
durniu. Jesteś teraz bohaterem.”
Stałem jednak na progu,
tępo wpatrując się w tę przybijającą scenę. Padał deszcz, a metaliczny zapach
krwi zdawał się na stałe zamieszkać w mojej głowie.
Za sobą usłyszałem odgłos
koralików powoli toczących się po posadzce. Nerwowo wykonałem zwrot,
spodziewając się pełnego wściekłości spojrzenia. Już otwierałem usta, żeby
wyjaśnić, dlaczego wróciłem, kiedy…
Zdałem sobie sprawę, że
sam nie mam pojęcia, jaki był cel tej wyprawy. Wziąłem więc głęboki oddech i po
prostu podniosłem podbródek.
Granger była szara. Jej
policzki pokrywała sadza, pył i krwawe ślady łez. W brunatnych oczach można się
było doszukać jedynie wielkiego zmęczenia. Nie była zła, przygnębiona, czy
dumna. Ramiona, okryte postrzępionym materiałem swetra były smętnie opuszczone.
Patrząc na mnie nie starała się nawet zamaskować tej słabości. Pokorna i cicha –
w niczym nie przypominała Gryfonki, którą znałem.
-- Witaj Malfoy –
stwierdziła bez cienia kpiny, jakby to była najbardziej naturalna rzecz na
świecie.
-- Jestem tutaj, żeby…
- zatrzymałem się wpół zdania, nie śmiąc powiedzieć nic więcej.
Ona popatrzyła na mnie
przez chwilę, tak jakby zrozumiała wszystkie moje wątpliwości. Bez słowa
pochwyciła mnie za rękaw, ignorując drgnięcie obrzydzenia i poprowadziła między
prowizoryczne łóżka.
-- Paravati – szepnęła miękko,
do siedzącej pod ścianą dziewczyny – czy mogę pożyczyć twoją różdżkę?
Hinduska spojrzała na
nią pustym wzrokiem i wyciągnęła dłoń, na której spoczywał magiczny atrybut.
Dopiero wtedy zauważyłem, że palce jej drugiej ręki kurczowo zaciskają się na
przedramieniu martwej siostry. Było w tej scenie tak wiele bólu, że musiałem
odwrócić twarz.
Granger przez cały czas
bacznie mnie obserwowała, by wreszcie przekazać patyk i wydać szczegółowe
zalecenia.
-- Powtarzaj moje ruchy
i postaraj się włożyć w to serce. Nie musisz się martwić o reakcję innych…każdy
z nas ma za co pokutować – powiedziała błądząc wzrokiem, między ciałami ofiar.
Okrywaliśmy ciała.
Ramię w ramię i różdżka w różdżkę. Bez słowa zamykałem oczy, zastygłe w
przerażeniu, lub cierpieniu. McLaggen, Lupin, Weasley, Brown, Chang…kolejne
znane twarze, usta zamknięte na wieki. Nie liczyły się emblematy na ich
szatach, nie liczył status krwi. Każdy zasługiwał na spokój po śmierci.
Nie mam pojęcia ile to
trwało. Może parę godzin, a może zaledwie kwadrans. Czas przestał się liczyć i
tylko ciemność, powoli pełzająca po podłodze przypominała o upływającym czasie.
Sala stopniowo pustoszała, kolejne osoby żegnały się ze sobą, wychodząc przez
drzwi. Zamykał się za nimi pewien rozdział w życiu, zaczynali od nowa, na
czyste konto. Nie musieli już oglądać się przez ramię, ani chować różdżki pod
poduszką. Życie powoli miało nabrać barw, radość powrócić do serca. I tylko
puste miejsca przy stole i cisza o poranku przypominały, że każde zwycięstwo
jest okupione ofiarą. Każdy z nas płaci określoną cenę, za błędy i decyzje.
-- Koniec. –
stwierdziła cicho, kiedy pod białym prześcieradłem zniknęła dziecinna
twarzyczka Colina – chłopca od aparatu.
Powoli obrzuciłem
długim spojrzeniem równiutkie rzędy tych, którzy zginęli w imię miłości,
jedności i braterstwa.
Jeszcze parę godzin
temu spojrzałbym na nią z wyższością i bez jakiegokolwiek współczucia
pogratulował wygranej. Teraz jednak zrozumiałem, dlaczego nikt nie miał ochoty
świętować. Zbyt wiele krwi wsiąknęło w posadzkę, by móc cokolwiek na niej odtańczyć.
-- Jesteś bohaterką.
Dla ciebie przyszłość może być tylko słodkim zapomnieniem – stwierdziłem schrypniętym,
od milczenia głosem.
I może zabrzmiało to
trochę zbyt gorzko, jednak czułem że nie ma po co podtrzymywać maski.
Granger odwróciła do
mnie swoją poranioną twarz, a ostatnie promienie zachodzącego słońca odbiły się
w jej oczach. Nigdy nie była piękna, ani nawet ładna. Nie zmieniłem tego
poglądu, a jednak w tym momencie, z ręką na sercu mógłbym stwierdzić, że
wyglądała jak kobieta z którą można bez wahania się zestarzeć. Było w niej tyle
siły i miłości, której nie sposób ująć w słowa.
-- Nigdy nie jest za
późno, żeby zacząć od nowa – usiadła na podłodze i podwinęła kolana pod brodę.
-- Zbyt wiele grzechów
jest na moim koncie – uśmiechnąłem się szyderczo.
-- Nie ma takiego
grzechu, którego by nie można odpokutować – cholerne, Gryfońskie powiedzonka.
Pokręciłem głową,
parskając cicho. To nie dla mnie było szczęśliwe zakończenie.
-- Granger, przecież
wiesz, że nie każdemu pisane jest „długo i szczęśliwie” – przybliżyłem się do
niej, a w moim głosie wyraźni igrało szaleństwo.
-- Tutaj nie chodzi o „długo
i szczęśliwie”. Każdy zasługuje na „szczęśliwie” teraz. Raz na jakiś czas człowiek
cię zaskoczy. Właściwie – zatrzymała się na moment, by musnąć mój policzek
dłonią – raz na jakiś czas człowiek może nawet zaprzeć ci dech w piersiach.
Osłupiałem, niezdolny
wykonać ruch. Bez słowa patrzyłem, jak wstaje i kieruje się do wyjścia, a
rozsypane kamienie z klepsydr rozsypują się pod jej stopami.
Mimo, że nigdy naprawdę
jej nie lubiłem. To właśnie wtedy absolutnie zaparła mi dech w piersiach.
To nie ja wygrałem tę
wojnę, jednak to właśnie wtedy poczułem, że mogę być wygranym.
Ładna miniaturka :) Bez lukru, trochę melancholijna, idealna na tą pogodę...
OdpowiedzUsuńJednakże nie mogę się doczekać kolejnego rozdziału ;P
Genialna i dająca wiele do myślenia miniaturka. Przekazałaś naprawdę wiele emocji. Z początku myślałam, że narratorem jest właśnie Harry. Sama nie wiem dlaczego. Naprawdę masz ciekawy styl pisania.
OdpowiedzUsuńCudna miniaturka, taka...inna.....
OdpowiedzUsuńChociaż z utęsknieniem czekam na rozdział i na to, co będzie między Draco, a Hrmioną...
Poza tym- zapraszam do mnie na 3 częściową miniaturkę i nowe rozdziały :)
Krótka, ale śliczna miniaturka. Cierpliwie czekam na rozdział, bez obaw :)
OdpowiedzUsuńKrótka ale mimo wszystko cudna. Mimo, że bez związku piony i draco cudowną :*
OdpowiedzUsuńcudowna miniaturka, chociaż mogłaby być dłuższa; powiem tak, na samym początku myślałam, że jest to perspektywa pottera, ale ze zdania na zdanie coraz bardziej mi nie pasowały te myśli, moim zdaniem idealnie oddałaś atmosferę chwili... chwili, którą właściwie należałoby uczcić minutą ciszy... a więc pomilczę...
OdpowiedzUsuń